Ostatnio mam pewne trudności z pisaniem. Ze wszystkim właściwie. Jestem jakaś taka niemrawa, kompletnie nieogarnięta. Po powrocie z Sopotu chciałam coś dziabnąć na blogu, ale nie miałam siły. W Krakowie byłam w sobotę około godziny 17. Całą drogę powrotną prawie przespałam. Moja kumpelka Grażynka wysiadła w Łodzi, a dalej musiałam jechać sama. Żeby nie czuć się tak bardzo samotną zapuściłam na uszy muzykę francuską i zamknęłam oczy. Znów udało mi się zasnąć i obudziałam się dopiero w Katowicach. Obie byłyśmy tak skonane, bo nie spałyśmy od piątku - dokładnie całą noc, cały dzień i znów całą noc. Po przyjeździe do mojego miasta nie pojechałam jednak prosto do domu gdyż chciałam się jeszcze zobaczyć z moimi koleżankami z fanklubu brunowego - Kasią i Asią. Bardzo mi zależało na tym spotkaniu, więc nawet się nie wahałam i pognałam na Rynek Główny. Spotkanie było niesamowicie miłe, mimo, że widziałyśmy się dopiero drugi raz, ostatnio na koncercie naszego ulubieńca Bruno Pelletier, jednak nic porozumienia już dawno się między nami nawiązała. Łączy nas wszystkie miłość do muzyki francuskiej, musicali i kina. Jak się okazało Asia podobnie jak ja pała niebywałą sympatią do Hugh Lauriego, jego muzyki i nie tylko. Razem czekamy na następny koncert Hugh w Polsce. Żeby nie szwędać się bez celu poszłyśmy sobie do kawiarni gdzie w przyjemnym chłodnym lokalu piłyśmy kawe i wymieniałyśmy wspomnienia z koncertu Bruno, a potem zdałam im obszerną relację ze spotkania z Garou i jego występu w Sopocie, a potem pokazałam im moje skarby. Na koniec zrobiłyśmy sobie wspólne zdjęcia dla upamiętnienia tegoż mini zlotu brunowego czy też zlotu Brunetek, bo fanki Bruno nazywają siebie Brunetkami. Niestety już po półtorej godzinie musiałam wracać do domu, bo mój mąż szedł do pracy na noc, a dzieci nie mogły zostać same. Obiecałyśmy sobie wszakże, że jeszcze nieraz się spotkamy. Brakowało na tym spotkaniu jeszcze kilku bardzo fajnych dziewczyn, no ale wszystkiego nie ogarniesz, choćbyś nie wiadomo jak chciał.
Po powrocie do domu byłam taka skonana, że nie czułam nóg, ale nie straciłam humoru. Przed oczami nadal miałam rozpromienionego Garou, a w uszach brzmienie jego głosu. Oszołomienie jeszcze nie minęło. Wszystko było jeszcze świeże i wydawało się takie nierealne. Ciężko jest ochłonąć po takim spotkaniu i wrócić jak gdyby nigdy nic do rzeczywistości. Szybko pozrzucałam zdjęcia na komputer i podzieliłam się nimi z dziewczynami. I tak znów zeszło nam do późna. Położyłam się po 1 w nocy. Rano było mi jeszcze ciężej tym bardziej że obudziłam się z bolącym gardłem i zapchanym nosem.... Taaaak, czułam że ta noc na dworcu w Gdańsku zemści się na mnie. Tyle dobrze, że była ze mną Grażyna i jakoś wypełniłyśmy sobie ten trudny czas oczekiwania. Dobrze mieć w takich chwilach kogoś takiego z kim można się powygłupiać. A głupawkę miałyśmy nieziemską chociaż było nam cholernie zimno, a toalety o zgrozo były nieczynne.... No i właśnie przypomniałam sobie ostatnią noc na dworcu w Szczecinie. Chociaż... tam był chociaż kibel czynny, a tu? No dobra... Przynajmniej miałyśmy do dyspozycji automat z gorącymi napojami ;) Grażynka może na ten temat powiedzieć coś więcej, ha ha ha. W każdym razie jakoś doczekałyśmy się na autobus, który podjechał o 6. Jak już ruszyliśmy tak zasnęłyśmy natychmiast.
Obiecuje, że teraz już będę częściej się pojawiać. Przyznaje, że ostatnio się troszkę zaniedbałam jeśli chodzi o pisanie bloga, ale ciężko dojść do siebie po takich emocjach. Aż się nie chciało z nim rozstawać, tak było miło, no ale niestety czas gonił, a po występie Garou musiał już wracać do Francji, bo za 2 dni rozpoczynał znów letnią trasę po festiwalach. Właśnie przedwczoraj miał koncert w Poitiers, a wczoraj w Narbonne. Moja koleżanka Angielka, która mieszka we Francji była tam i doniosła mi, że było super. Aż mi łezka pociekła, że mnie tam nie ma, ale cóż. Fajnie, że mogła tam być i cieszyć się Garou tak jak my ostatnio w Sopocie. Moim marzeniem jest też pojechać na koncert Wilkołaka do Paryża na przykład.