Proza, góry i muzyka

piątek, 30 stycznia 2015

Robbie Williams swinguje w Royal Albert Hall

 
 W miniony weekend naszła mnie ogromna chętka na dawkę dobrego swinga i jazzu, więc po raz kolejny oglądnęłam sobie koncert Robbiego Williamsa z Royal Albert Hall z 2002 roku. Jak dla mnie  jest to najlepszy, najpiękniejszy i najbardziej wzruszający koncert jaki dał w życiu. Należy dodać że to niezwykły zaszczyt dla artystów występować w takim miejscu jak ta wspaniała sala i nie każdy może sobie na to pozwolić. Ale Robbie bez wątpienia na to miejsce zasłużył o czym przekonacie się oglądając ten występ od początku do końca. Dając ten koncert w towarzystwie słynnej orkiestry symfonicznej pod batutą Steve'a Sidwalka pokazał nie tylko niezwykłe możliwości wokalne ale także udowodnił jak dobrze jest zorientowany w takich gatunkach jak swing i jazz, które postanowił reprezentować tamtego wieczoru (świetnie zna wszystkie swingowe standarty gdyż lubuje się w nich od dziecka). Muszę przyznać że facet jest po prostu rozbrający i naprawdę trudno znaleźć drugiego takiego współczesnego piosenkarza, który by tak doskonale odnajdywał się w tym stylu jak on. Owszem, znam takiego jednego, ale nie jest to ani Michael Buble ani Matt Dusk. Ci dwaj panowie zdecydowanie zostają daleko za panem Williamsem, a przynajmniej mnie niezbyt porywa sposób w jaki śpiewają. Robbie natomiast, nie dość, że niesamowicie śpiewa to jeszcze ma ten swój oszałamiający urok osobisty, swoisty szyk  i to coś w głosie, co sprawia że te piosenki świetnie do niego pasują, wręcz idealnie tak jakby zostały specjalnie dla niego napisane.
 
Podczas tamtego koncertu nasz szalony uwodzicielski Robert  zabłysnął w repertuarze takich gwiazd jak Frank Sinatra, Sammy Davis Jr czy Dean Martin, pojawiły się też inne kawałki z jego własnego reprtuaru (Have You met Miss Jones, I will talk and Hollywood listen czy Mr Bojangles) oraz piosenka Beyond the see z reprtuaru Jacka Lawrenca, wszystkie w podobnym klimacie. Każdy z wykonanych przez niego  coverów brzmi doskonale ponieważ ten artysta czuje swing tak jak mało kto, jego mocny zmysłowy głos wydaje się być stworzony do tego typu utworów. Dobra interpretacja coverów to wielka sztuka i nie każdego piosenkarza na nią stać. Kiedy odkryłam ten koncert byłam pod ogromnym wrażeniem, zakochałam się w wykonaniach Roba od pierwszego usłyszenia. Trudno mi było uwierzyć w to, że można tak zaśpiewać te piosenki - z pasją i wyczuciem. Od tamtej pory Robbie jest jednym z moich ukochanych artystów obecnej dekady i cały czas mnie w tej kwestii zaskakuje. Słuchając jak śpiewa zauważam w tych  coverach taką specyficzną lekkość i zarazem niepowtarzalny styl, które działają na mnie w trudny do opisania sposób, aczkolwiek są to cudowne wrażenia. Uwielbiam taką muzykę, która daje mi radość i zachwyca. Uwielbiam, gdy artysta dzieląc się z innymi swoją pasją potrafi dać z siebie wszystko żeby ich zauroczyć, poruszyć i rozbawić. Takich artystów podziwiam i szanuje.
 
Wśród zaproszonych gości znaleźli się bliscy przyjaciele Robbiego, między innymi aktor Jon Lovitz, którego poznał w USA, Jonathan Wilkes urocza Jane Horrocks o aksamitnym głosie oraz najważniejsza dla niego osoba czyli jego mama, która przez cały występ nie posiadała się z dumy jakiego ma uroczego i utalentowanego syna. Wcale jej się nie dziwię, ja sama momentami ryczę, a będząc tam ciałem i duchem pewnie bym padła z wrażenia i więcej nie wstała. Najbardziej wzruszające wykonanie to oczywiście cover Sinatry My way. Dosłownie powala mnie moc i niesamowita wrażliwość Robbiego z jaką zaśpiewał ten wielki niezapomniany nieśmiertelny przebój. Nie licząc tego utworu najbardziej podobały mi się Me and my shadow, Mack the knife, It was very good year, Well, did You Evah, One for my baby, Beyond the sea, Have You met Mr Jones.  Widząc jego szalone taneczne  popisy i spontaniczność sama zaczynam pląsać, ponieważ.... no nie da się przy tym gościu usiedzieć spokojnie na tyłku. Z tego też względu kupiłam bilet na jego koncert w Krakowie. Z pewnością będzie to eksplozja energii i wspaniałej muzyki. Nie wyobrażałam sobie, że mogłoby mnie kolejny raz zabraknąć na jego show. Każde jego show dosłownie rzuca publikę na kolana i nie brak w tym też dobrego smaku. Można go śmiało nazwać fenomenem dzisiejszych czasów. Większość utworów z tego koncertu znalazła się na albumie pt. Swing when You winning. Żałuje tylko, że podczas tamtego wieczoru zabrakło wspólnego występu Roba z Nicole Kidman w coverze Something stupid,  który promował wspomniany album za sprawą doskonałego  clipu o uroczym świątecznym charakterze. Jednym słowem coś pięknego, naprawdę świetnie się oboje zgrali głosowo i wizualnie. Ogólnie rzecz biorąc cały materiał zawarty na tym albumie w pełni oddaje atmosferę czasów, w których swą sławą cieszył się mistrz Sinatra i inni współcześni mu artyści. Większość piosenek z płyty  Swing when You winning nagrał Robbie tam, gdzie nagrywali najwięksi przedstawiciele tego gatunku, a mianowicie w Capitol Recording Studios w Los Angeles. Słuchając czegoś takiego z pewnością można się rozmarzyć, zapomnieć totalnie o całym świecie i to jest właśnie fantastyczne.

Swing jako gatunek ściśle związany z jazzem to muzyka która przenosi nas w klimat magicznych lat 30 - tych oraz 40 - tych XX wieku (właśnie wtedy był najbardziej  popularny, natomiast  twórczość Franka Sinatry obejmuje lata 40 aż do 90 XX wieku) i kojarzy się nam przede wszystkim z eleganckimi ubiorami, stylowymi fryzurami,  żywotnymi prywatkami w wytwornych lokalach i pięknymi samochodami. Sam gatunek charakteryzuje się niezwykłą z lekkością, a poza tym jest rytmiczny i romantyczny, śpiewowi zwykle towarzyszą instrumenty dęte i klawiszowe jak fortepian czy pianino. Swing narodził się w latach 30- tych XX wieku w USA, ale jego rozkwit przypadł dopiero na kolejne dziesięciolecie, szczególnie po 1935 roku. Grany był przez tzw. big bandy a do tych najsławniejszych należały wówczas : bandy Counta Basiego, Benny'ego Goodmana i Glenna Millera. W okresie II Wojny Światowej swing był wyrazem walki z totalitaryzmem z narodowo socjalistycznym i komunistycznym i jednocześnie symbolem dekadenckiego Zachodu. Stał się też popularny wsród obywateli III rzeszy speciwiających się Hitlerowi. W ten sam sposób walczono z władzą sowiecką w karajach podporządkowanych Moskwie po 1945 roku. W okresie 1954 - 1954 władze kojarzyły swing głównie z bikiniarzami. Swing stracił na swojej popularności kiedy II Wojna Światowa dobiegła końca, a przemiany społeczne oraz gospodarcze uwarunkowane powrotem amerykańskich żołnierzy wracających do domu doprowadziły do narodzenia się swingu nowoczesnego i popularnej muzyki rozrywkowej.
                       

A teraz uracze Was moimi  ulubionymi screenami z tego koncertu


 
poniżej z przyjacielem Jonathanem Wilkes'em

 

                                               
poniżej : w towarzystwie aktora Jona Lovitza


 
poniżej najważniejszy gość artysty jego mama







 czarujący uśmiech specjalnie dla mamy z wyrazami miłości
 
 









Źródło : http://pl.wikipedia.org/wiki/Swing_(jazz)
http://en.wikipedia.org/wiki/Live_at_the_Albert

http://www.robbiewilliams.pl/biografia.html

 http://pl.wikipedia.org/wiki/Frank_Sinatra

 

wtorek, 27 stycznia 2015

Czas na ogarnięcie się... :)

Witajcie Kochani Blogowicze i Czytelnicy

Dość dawno tu nic nie pisałam, a to dlatego, że najpierw byłam całe dwa dni w górach gdzie wreszcie zaznałam prawdziwej zimy, a potem wykorzystując wene pisałam książkę. Nie mogę uwierzyć, że to już prawie koncówka stycznia, a to tu ani jednego styczniowego wpisu, za co serdecznie Was przepraszam. Jakoś mi leci choć wciaż czegoś mi brakuje i te dni jakieś takie smutne, szare. Do Krakowa wróciłam bardzo niechętnie muszę Wam powiedzieć bo Szczawnica zimą jest taka piękna, cicha i spokojna, podobnie na szlaku do schroniska pod Bereśnikiem nie napotkacie tłumów, idą tylko prawdziwi turyści, ponieważ warunki nie sprzyjają. Gdy już weszliśmy na żółty szlak wiodący przez Bryjarkę okazało się, że śniegu jest po kolana, więc droga wcale niełatwa, ale za to jaka urokliwa ubogacona pięknymi widokami (po lewej stronie cały czas mieliśmy panoramę Małych Pienin i Gorc, Trzy Korony i Tatry były niewidoczne). Muszę się wam przyznać, że jeszcze nigdy nie byłam w górach w zimie to też była dla mnie odmiana i jednocześnie niesamowita przygoda. Zimowy górski krajobraz zdecydowanie ma w sobie pewną magię. Biały puch pokrywający calutką okolicę, a na jego tle wybijająca się soczysta zieleń choinek - to urok niesamowity dla każdego kto się tamtędy przechadza i zarazem świetny warsztat dla fotografa. Trzeba jednak być zapalonym turystą który kocha góry w każdych warunkach, bo mimo wszystko to wielkie wyzwanie. Gdzieniegdzie zaspy były tak głębokie że praktycznie zapadaliśmy się wszyscy pod tą lekką białą pierzyną, ale dla dziewczynek okazało się to oczywiście największą frajdą gdyż bezgranicznie uwielbiają śnieg. Mimo zmęczenia szły dzielnie pod górę i bez większych problemów doszły do naszej Bacówki. Miejscami można się było nieźle wytarzać więc z przyjemnośćią z tej opcji skorzystałam. Znając nasze miejskie zimy w Krakowie jest to raczej niemożliwe za to tam jak najbardziej. Ubaw po pachy gwarantowany.  W dodatku w wyprawie towarzyszyła nam kultowa maskotka Król Julian, który podobnie jak my był calutki mokry więc tym bardziej było sympatycznie. Rzecz jasna w schronisku natychmiast zrobił furorę jak król Julian zwany przez pingiwny "ogoniastym". Mnie osobiście lemur posłużył jako wyjątkowo wygodna poducha.
 
Po rozpakowaniu się resztę czasu spędziliśmy w świetlicy, robiąc zdjęcia czytając lub bawiąc się z kotami pieszczochami, a te najchętniej pojawiają się w porze kolacji licząc na to że coś od nas wysepią. Oczywiście nie obyło się bez naszego ulubionego "góralskiego jadła" czyli przypieczonego chlebka z boczkiem i oscypkiem z ogórkiem i żurawiną. To jeden z wielu wspaniałych przysmaków Bacówki pod Bereśnikiem tak jak tradycyjne ziemniaczki janosikowe. Tego dnia byliśmy jednymi z nielicznych gośći w schronisku. Kiedy na dworze się ściemniło zobaczyliśmy pięknie oświetlaną trase narciarską na Palenicy, musieliśmy zatem to zjawisko uwiecznić na zdjęciu. Nie siedziliśmy do późna, gdyż byliśmy trochę zmęczeni drogą, a prócz tego bardzo wcześniej wstaliśmy bo bus do Szczawnicy mieliśmy po 7 rano. Przed pójściem spać udało nam się jeszcze porozmawiać z naszym drogim gospodarzem, panem Remikiem, którego jak zawsze ucieszył nasz widok. Nastepnie mimo prostestom dzieci, które miały ochotę jeszcze brykać umyliśmy się i udaliśmy na spoczynek. O dziwo spało się mi bardzo dobrze, dawno tak dobrze nie spałam. Nazajutrz powitał nas cudowny widok Tatr górujących nad Pieninami. Dzieci jak zawsze wstały najwcześniej i już od baldego świtu zaczęły swoje szalone harce. Dzień zapowiadał się raczej słonecznie chociaż było dosyć mroźno i wietrznie, a w nocy napadało dużo świeżego śniegu. Zaraz po śniadaniu poszliśmy na spacer żeby dzieci mogły sobie pohasać i pooddychać świeżym powietrzem. Na bałwana nie było szans ponieważ śnieg był zbyt zmrożony. Poszliśmy tą samą drogą, jaką zwykle chodzimy w lecie i zatrzymaliśmy się na polanie, z której roztacza się najpiękniejsza panorama. Tym razem poza szczytami Tatr polskich i słowackich mogliśmy zobaczyć Trzy Korony, Gorce, a także Pieniny polskie i słowackie. Postanowiłam dobrze wykorzystać tą okazję i zrobiłam mase świetnych zdjęć podczas gdy moje córki Lena i Dominika fikały na całego śniegu. Ani myślały wracać do schroniska na obiad, cudem udało nam się je przekonać że trzeba coś zjeść żeby mieć siłę do dalszego brykania. W porze obiadowej do schroniska przybyła pewna fajna rodzinka z Krakowa, małżeństwo z trójką dzieci i z psami, więc nasze dziewczyny znalazły sobie towarzystwo do zabawy na resztę dnia, a ja miałam troszkę czasu dla siebie żeby poczytać mapę i przewodnik po Bieszczadach. Powoli przygotowuje się do kursu przewodników beskidzkich na który się zapisałam. Moja intensywna przygoda z górami rozpocznie się w lipcu i mam nadzieję być dobrze na to przygotowana. Naprawdę nie mogę się już doczekać na to co mnie w związku z tym czeka. Oby tylko pogoda sprzyjała tym wyprawom, wszakże zdaje sobie sprawę że w górach trzeba być gotowym na wszystko. Wieczorem do Bacówki przybyła znów bardzo sympatyczna grupa ludzi, którzy szli aż z Obidzy, mieli zatem za sobą dość długą wyczerpującą drogę. Kiedy położyliśmy dzieci spać mogliśmy z nimi trochę posiedzieć i porozmawiać o wszystkim i o niczym. Nie ma to jak się spotka prawdziwych turystów którzy naprawdę żyją z tej pasji, można się wówczas podzielić swoimi doświadczeniami i wspomnieniami. Było więc niezwykle ciekawie i wesoło. Spać poszliśmy chyba dopiero koło pierwszej. Niestety następnego dnia musieliśmy już wracać do domu co niezbyt nam się uśmiechało. Potworny żal ogarnia mnie kiedy przychodzi mi rozstawać się z górami. To zawsze najgorszy moment dla mnie zapalonej góralki jeśli mogę siebie samą tak nazwać. Na szczęście od lipca będę miała tych gór aż nadto, żeby się nimi dosłownie mówiąc zachłysnąć. Cieszę się na samą myśl, że zobaczę tyle miejsc których do tej pory nie poznałam. Czeka mnie zatem niesamowicie pasjonująca przygoda, z której zamierzam czerpać garściami. Po tej krótkiej wyprawie pozostały mi przemiłe wspomnienia i mnóstwo pięknych zdjęć którymi oczywiście się z Wami zaraz podzielę.
 
Nie muszę chyba mówić, że jak tylko wróciłam do Krakowa wszystko zaraz straciło kolor i ponownie wpadłam w tą cholerną monotonię, której tak nie znoszę. Co prawda tu też spadł śnieg, ale zima w mieście, no sami wiecie nie ma już tego uroku. Powinnam chyba zacząć pracować nad swoją formą, pobiegać tak ja kiedyś porobić jakieś ćwiczenia na wzmocnienie ciała i ducha.  Okropnie żałuje, że zaprzestałam biegania, bo teraz ciężko mi do tego wrócić, a do lipca muszę mieć dobrą formę i kondycję fizyczną godną kandydata na przewodnika górskiego. Trzymajcie za mnie kciuki.